Back Texte français original English text Russian text Polish Text Spanish Text Slovak Text Ukrainian Text Deutscher Text Swedish Text


JEAN GIONO

Człowiek, który sadził drzewa


Tłumaczenie z j. angielskiego Adam Łapott.

     Nowelę tę Jean Gino napisał w okolicy roku 1953, ale nie jest ona zbyt szeroko znana we Francji. Z drugiej strony, przetłumaczona na trzynaście języków, rozpowszechniła się po całym świecie i wzbudziła znaczne zainteresowanie osobą Elzéarda Bouffier i lasami Vergons, co przyczyniło się do ponownego odkrycia tekstu. Choć człowiek, który sadził dęby jest tworem wyobraźni autora, rzeczywiście w regionie tym wystąpił znaczny wzrost odnowy zalesienia, zwłaszcza po 1880. Sto tysięcy hektarów zostało zalesione przed pierwszą wojną światową, głównie sosną czarną i modrzewiem europejskim, tworząc dziś wspaniałe lasy, które zmieniły zarówno krajobraz, jak i gospodarkę wodną.
     Poniżej zamieszczamy list dotyczący opowiadania, napisany przez Giono do pana Valdeyrona, szefa Zarządu Wód i Lasów w Digne, w roku 1957 :


          Szanowny Panie,      
     Przykro, że pana rozczaruję, ale Elzéard Bouffier jest tworem wyobraźni. Celem była miłość do drzew, a raczej rozbudzenie zamiłowania do sadzenia drzew (co od zawsze było jedną z mych najgłębszych pasji). Sądząc po wynikach, cel został osiągnięty przy użyciu wyimaginowanej postaci. Tekst, który przeczytał Pan w Trees and Life, został przetłumaczony na duński, fiński, szwedzki, norweski, angielski, niemiecki, rosyjski, czeski, węgierski, hiszpański, włoski, jidisz i polski. Zrzekłem się praw za te wszystkie tłumaczenia. Pewien Amerykanin spotkał się ze mną ostatnio, w celu uzyskania zgody na druk i bezpłatną dystrybucję w Ameryce 100 000 egzemplarzy (na co oczywiście przystałem). Uniwersytet w Zagrzebiu pracuje nad tłumaczeniem na chorwacki. Jest to jeden z moich tekstów, z których jestem najbardziej dumny. Nie przyniósł mi ani grosza, natomiast działa w zakresie, o którym napisałem powyżej.
     Chciałbym się z Panem spotkać, aby porozmawiać konkretnie o praktycznym spożytkowaniu opowiadania. Wierzę, że nadeszły czasy, w których będziemy prowadzili "politykę drzew", choć słowo polityka zdaje się niezbyt w tym kontekście pasować.
Z poważaniem,     
Jean Giono          


Człowiek,
który sadził
drzewa


     Charakter ludzki kryje niekiedy wyjątkowe wartości i, w sprzyjających okolicznościach, można zaobserwować ich działanie w bardzo długim okresie czasu. Jeśli działania te pozbawione są egoizmu, a idea która nimi kieruje jest pełna niewyobrażalnego dobra, nie domaga się żadnego zadośćuczynienia, a przede wszystkim, jeśli działania te pozostawiają światu trwałe ślady, wtedy bez wątpienia mamy do czynienia z niezapomnianym charakterem.

     Jakieś czterdzieści lat temu wybrałem się na długą wędrówkę na wzgórza, w okolice całkowicie nieznane turystom, gdzie Alpy wkraczają do Prowansji.
     Region ten jest ograniczony od południowego-wschodu i południa środkowym biegiem Durance, między Sisteron a Mirabeau; od północy górnym biegiem Drôme, od jej źródeł do to Die; od zachodu równinami hrabstwa Venaissin i podnóżem Mont Ventoux. Obejmuje całą północną część departamentu Basses-Alpes, południową Drôme i małą enklawę Vaucluse.
     W czasie, gdy podjąłem mą podróż przez te pustynne okolice, były to jałowe i monotonne ziemie na wysokości 1200 do 1300 metrów. Nie rosło tam nic oprócz dzikiej lawendy.

     Wędrowałem przez najdziksze partie tego regionu i po trzech dniach marszu znalazłem się w kompletnym pustkowiu. Rozbiłem obóz w sąsiedztwie ruin porzuconej wioski. Poprzedniego dnia zużyłem resztki mej wody, więc musiałem jej poszukać. Mimo, że zrujnowane, domy ściśnięte razem, przypominały stare gniazdo os i przywodziły mi myśl, że musi tam być źródło lub studnia. Było tam rzeczywiście źródło, ale wyschnięte. Pięć czy sześć bezdachych domostw, zniszczonych przez słońce i wiatr, i mała kaplica z walącą się dzwonnicą, sprawiały wrażenie normalnej wioski, ale wszelkie życie znikło.

     Był piękny, czerwcowy, słoneczny dzień, ale w tej opustoszałej okolicy, wysoko pod niebem wiatr dął, świszcząc z nieznośną brutalnością. Jego pomruki w szkieletach domów przypominały warczenie dzikiej bestii, której przerwano posiłek.
     Musiałem przenieść swój obóz. Po pięciu godzinach marszu nie znalazłem wody i nic nie wskazywało na to, że ją znajdę. Wokół zeschnięta ziemia i zdrewniałe, suche chaszcze. W pewnym momencie w oddali zauważyłem ciemną sylwetkę, więc z nadzieją skierowałem się w tym kierunku. Był to pasterz, otoczony stadem złożonym z około 30 owiec, spoczywających na spieczonej ziemi.
     Dał mi się napić ze swego bukłaka, a potem zaprowadził mnie do swej zagrody, schowanej poniżej w fałdzie płaskowyżu. Wyciągał swą wodę – znakomitą – z naturalnej, bardzo głębokiej dziury, nad którą zainstalował prymitywny kołowrót.

     Człowiek ten niewiele mówił, co bywa normalne wśród samotników. Był zarazem pewny siebie i pełen ufności, co było godne uwagi na tej ziemi odartej ze wszystkiego. Nie mieszkał w szopie, lecz w domku z kamienia, którego wygląd świadczył o tym, że własnymi rękami odbudował go z ruin, jakie zastał po przybyciu. Dach był solidny i szczelny. Wiatr walił o dachówki, hałasując jak morze miotające fale na brzeg.
     Gospodarstwo było utrzymane w porządku, naczynia pomyte, podłoga zamieciona, strzelba przesmarowana, na ogniu gotowała się zupa. Zauważyłem tez, że był świeżo ogolony, wszystkie guziki miał solidnie przyszyte, a rzeczy pocerowane starannie, aby nie było widać łat.
     Podzielił się ze mną swoją zupa, a gdy potem poczęstowałem go tytoniem, powiedział że nie pali. Jego pies był tak samo cichy jak on, przyjazny, ale nie płaszczący się.

     Szybko uzgodniliśmy, że spędzę tu noc, bo najbliższa wioska leżała w odległości ponad półtora dnia marszu. Ponadto, znałem doskonale charakter nielicznych wiosek w tej okolicy. Jest ich cztery, czy pięć rozrzuconych daleko od siebie na zboczach wzgórz, z białymi dębami na skraju dróg wyjeżdżonych przez wozy. Mieszkają w nich drwale, wypalający węgiel drzewny. Są to miejsca, gdzie panuje bieda. Rodziny, stłoczone w małych chatkach, surowy klimat, zarówno zimą, jak i latem, ciągłe, samolubne spory ze wszystkimi. Bezsensowne sprzeczki przekraczają granice rozsądku, podsycane ciągłymi myślami i obawami przed ucieczką stamtąd. Mężczyźni wywożą węgiel drzewny do miast, a potem wracają. Najsolidniejsze charaktery rysują się pod ciągłym prysznicem szkockiej. Kobiety ogarnia gorycz. Wszędzie panuje walka – od sprzedaży węgla po miejsce w kościelnych ławkach. Cnoty walczą ze sobą, występki walczą ze sobą, trwa również nieustanna walka cnot z występkami. Na domiar złego nieprzerwany wiatr szarpie nerwy. Szerzą się samobójstwa, przypadki obłędu, często śmiertelne.

     Pasterz, który nie palił, wyciągnął torbę i wysypał na stół stos żołędzi. Zaczął je oglądać i z wielką uwagą oddzielał dobre od zepsutych. Ja paliłem fajkę. Zaoferowałem mu pomoc, ale stwierdził, że to jego robota. Widząc, z jakim zacięciem to robi, nie nalegałem. To była cała nasza rozmowa. Gdy nazbierał niemałą kupkę dobrych żołędzi, zaczął je liczyć po dziesięć. W tym czasie odrzucił kolejną część najmniejszych sztuk i takich, w których w trakcie ponownego badania odkrył najdrobniejsze rysy. Skończył gdy leżała przed nim setka doskonałych żołędzi – wtedy poszliśmy spać.
     Towarzystwo tego człowieka dawało mi poczucie spokoju. Następnego dnia rano spytałem, czy mogę z nim zostać jeszcze jeden dzień. Uważał to za całkiem naturalne. Lub raczej sprawiał wrażenie, że nic nie jest w stanie zakłócić jego spokoju. Odpoczynek nie był mi potrzebny, ale byłem zaintrygowany i chciałem więcej dowiedzieć się o tym człowieku. Wypuścił swoje stado z zagrody i wyprowadził na pastwisko. Przed wyjściem namoczył w wodzie woreczek z żołędziami, tak uważnie przebranymi i policzonymi.

     Zwróciłem uwagę, że zamiast laski wziął z sobą żelazny pręt grubości palca, na półtora metra długi. Wyruszyłem na spacer trasą równoległa do jego drogi. Pastwisko leżało na dnie małej dolinki. Zostawił stado pod opieką psa i zaczął się wspinać się w moim kierunku. Obawiałem się, że nadchodzi, aby mnie zbesztać za nadmierną ciekawość, ale tędy prowadziła jego marszruta, nawet zachęcił mnie do wspólnego marszu, o ile nie mam nic lepszego do roboty. Wspinał się jeszcze jakieś dwieście metrów w górę zbocza.
     Po dojściu na miejsce rozejrzał się i zaczął walić w ziemię żelaznym prętem. Tym sposobem wykopał dziurę, w którą włożył żołądź, a następnie ją zasypał. Siał dęby. Spytałem, czy to jego ziemia. Odpowiedział, że nie. Czy wie, czyja to ziemia? Nie wiedział. Przypuszczał, że to ziemia komunalna, lub kogoś, kto o nią nie dba. Sam nie troszczył się o to, kto jest właścicielem. Podobnie, z wielka uwagą, zasadził swoje sto żołędzi.

     Po obiedzie zaczął znowu przebierać żołędzie. Musiałem nalegać z pytaniami, aby uzyskać odpowiedź. Od trzech lat sadził drzewa w ten sposób. Wysiał sto tysięcy sztuk. Z tego dwadzieścia tysięcy wykiełkowało. Liczy się z utratą połowy z nich – zjedzonych przez gryzonie i wszystko inne, co jest nieprzewidywalne w planach opatrzności. Tak więc zostaje dziesięć tysięcy dębów w miejscu, gdzie przedtem nic nie rosło.
     W tym momencie zacząłem się zastanawiać, w jakim jest wieku. Wyglądał na ponad pięćdziesiąt lat. Powiedział, że ma pięćdziesiąt pięć. Nazywał się Elzéard Bouffier. Miał kiedyś gospodarstwo na równinach, gdzie spędził większość życia. Stracił swego jedynego syna, a potem żonę. Przeniósł się więc na odludzie, gdzie czerpał przyjemność ze spokojnego życia ze stadem owiec i psem. Zaobserwował, że okolica zamiera w związku z brakiem drzew. Nie mając nic lepszego do roboty postanowił znaleźć lekarstwo na tę sytuację.
     Prowadząc, tak jak ja w tym czasie, samotnicze życie, pomimo młodości, wiedziałem jak delikatnie należy postępować z samotnikami. Ale popełniłem błąd. Moja młodość wymuszała wizje przyszłości, w poszukiwaniu szczęścia. Powiedziałem mu, że za trzydzieści lat te dziesięć tysięcy drzew będzie wyglądać wspaniale. Odpowiedział prosto, że jeśli Bóg da mu dożyć, w ciągu trzydziestu lat posadzi tyle drzew, że te będą jak kropla wody w oceanie.
     Zaczął też zajmować się rozmnażaniem buków i miał w sąsiedztwie domu szkółkę siewek buczyny wyhodowanych z orzeszków. Chronione od owiec parkanem rosły znakomicie. Powiedział, że myślał również o brzozach w głębi dolin, gdzie woda leży parę metrów pod powierzchnią ziemi.
     Następnego dnia się rozstaliśmy.

     Po roku nadeszła I wojna, w której walczyłem przez pięć lat. Żołnierz piechoty nie ma czasu myśleć o drzewach. Mówiąc prawdę, cała ta sprawa nie wywarła na mnie wrażenia. Uważałem, że to rodzaj hobby, jak zbieranie znaczków, i całkiem o tym zapomniałem.
     Po zakończeniu wojny postanowiłem odetchnąć świeżym powietrzem. Bez uprzedniego planu, ponownie wszedłem na szlak wiodący przez te pustynne okolice.
     Okolica się nie zmieniła. Tym niemniej, za martwą wioską zauważyłem w oddali rodzaj szarej mgły pokrywającej wzgórza jak dywan. Nawet poprzedniego dnia myślałem o pasterzu, który sadził drzewa. « Dziesięć tysięcy dębów, myślałem sobie, musi zajmować sporo miejsca. »
     Zbyt często spotykałem się ze śmiercią w ciągu tych pięciu lat, aby nie móc wyobrazić sobie śmierci Elézearda Bouffier, zwłaszcza gdy człowiek ma dwadzieścia lat i myśli o pięćdziesięciolatku, jak o starym dziwaku, któremu nie pozostaje nic innego, jak umrzeć. Ale on nie umarł. W rzeczywistości był bardzo żwawy. Zmienił tylko zajęcie. Teraz miał zaledwie cztery owce i setkę uli. Pozbył się owiec, bo niszczyły jego uprawę drzew. Powiedział mi (co mogłem naocznie stwierdzić), że wojna nie zakłóciła jego życia. W dalszym ciągu nieprzerwanie sadził drzewa.
     Dęby wysiane w 1910 miały teraz 10 lat i były wyższe ode mnie i od niego. Widok sprawiał wrażenie. Zamilkłem, a że on też się nie odzywał, cały dzień spędziliśmy w milczeniu, spacerując po lesie. Podzielony na trzy części, miał jedenaście kilometrów długości i trzy szerokości w najszerszym miejscu. Kiedy uświadomiłem sobie, że wszystko to wyrosło dzięki rękom i woli tego samotnego człowieka – bez żadnych maszyn – dotarło do mnie, że ludzie mogą dorównać Bogu w dziedzinach innych niż niszczenie.
     Zrealizował swój kolejny pomysł i buki, które sięgały mi do ramion, rozesłane jak okiem sięgnąć, były tego dowodem. Dęby były wyrośnięte i grube, przeszły wiek, kiedy mogły stać się ofiarami zwierząt, czy innych zdarzeń. Teraz aby zniszczyć jego pracę trzeba by zaprząc huragan. Pokazał mi zagajniki brzozowe, które posadził w 1915, gdy ja walczyłem pod Verdun. Sadził je w dnach dolin, gdzie zgodnie z jego przewidywaniami, woda była płytko pod ziemią. Były one delikatne jak młode dziewczęta i rozwijały się znakomicie.
     Wszystko to spowodowało rodzaj reakcji łańcuchowej. On nie dbał o to i uparcie kontynuował swoje proste zajęcia. Ale wracając do wsi, zobaczyłem wodę płynącą strumykami tam, gdzie, jak sięgnę pamięcią, zawsze było sucho. Była to najbardziej uderzająca zmiana, jaką mi pokazał. Strumienie te niosły wodę w dawnych, antycznych czasach. Z pewnością złe wioski, o których wspominałem, zbudowano na miejscu prastarych wsi galijskich, po których pozostały jeszcze ślady. Archeolodzy podczas wykopalisk znaleźli tam haczyki na ryby w miejscach, gdzie w bardziej współczesnych czasach niezbędne były cysterny, aby mieć trochę wody.
     Wiatr również dopomagał, rozsiewając nasiona. Gdy woda pojawiła się ponownie, powróciły też wierzby, krzaki, łąki, kwiaty i chęć do życia.
     Zmiany następowały jednak tak wolno, że uznano je za naturalne i nie budziły zdziwienia. Myśliwi wspinający się na wzgórza w pogoni za zającami, czy dzikami, widzieli wyrastające drzewka, ale uważali to za naturalne. Dlatego nikt nie pomyślał o pracy tego człowieka. Gdyby go podejrzewali, zapewne udaremniliby jego plany. On sam też nie pomyślał: Kto spośród wieśniaków, czy zarządców mógłby przypuszczać, że ktokolwiek może z takim uporem kontynuować tak wspaniały akt stworzenia?

     Poczynając od 1920 corocznie składałem wizytę Elzéardowi Bouffier. Nigdy nie widziałem go załamanego lub wątpiącego, i tylko sam Bóg mógłby powiedzieć, czy była w tym Jego ręka! Nie mówiłem nic o jego rozczarowaniach, ale można sobie łatwo wyobrazić, że przy takich działaniach trzeba było walczyć z niepowodzeniami, że aby zapewnić swej pasji zwycięstwo należało pokonać rozpacz. Jednego roku wysiał on tysiące klonów. Wszystkie zmarniały. Następnego roku dał sobie spokój z klonami i wrócił do buków, które radziły sobie nawet lepiej niż dęby.
     Aby mieć pojęcie o jego wyjątkowym charakterze, należy pamiętać, że pracował w całkowitej samotności, tak ogromnej, że pod koniec życia odwykł od mowy – albo po prostu nie widział żadnej potrzeby jej używania.

     W 1933 odwiedził go zadziwiony leśnik. Urzędnik ten zakazał mu palić ogniska na dworze, z obawy przed zagrożeniem dla tego naturalnego lasu. Był to pierwszy przypadek, gdy ktoś powiedział mu naiwnie, o panującym powszechne przekonaniu, że las wyrósł całkowicie samoistnie. W tym czasie zamierzał on sadzić buki w miejscu odległym dwanaście kilometrów od swgo domu. Aby uniknąć ciągłych wędrówek tam i z powrotem, a miał już wtedy 75 lat, postanowił zbudować szałas z kamienia w tamtej okolicy. Zrobił to następnego roku.

     W 1935 przybyła na miejsce delegacja administracyjna, aby zbadać ten « naturalny las ». Były ważne osoby z leśnictwa, deputowany i paru techników. Powiedziano wiele zbędnych słów. Zdecydowano coś zrobić, ale na szczęście nie zrobiono nic, z wyjątkiem jednej użytecznej rzeczy – wzięto las pod ochronę prawną państwa i zakazano wypalania w nim węgla drzewnego. Było wręcz niemożliwe nie poddać się urokowi tych młodych drzew w pełnym rozkwicie. A las wywarł oszołamiające wrażenie nawet na deputowanym.
     W zarządzie leśnictwa miałem kolegę, który był członkiem owej delegacji. Zdradziłem mu tajemnicę pasterza. Któregoś dnia w następnym tygodniu wybraliśmy się razem na spotkanie z Elzéardem Bouffier. Znaleźliśmy go przy pracy dwadzieścia kilometrów od miejsca, gdzie miała miejsce inspekcja.
     Leśnik nie był mym przyjacielem bez powodu. Zrozumiał wagę rzeczy i postanowił zachować milczenie. Zjedliśmy wspólnie w trójkę przekąskę z jajek, które wziąłem ze sobą, a potem wędrowaliśmy w milczeniu parę godzin podziwiając krajobrazy.
     Zbocza wzgórz, którymi wędrowaliśmy porastały sześcio-, siedmiometrowe drzewa. Pamiętam, jak wyglądała ta okolica w 1913 – pustynia... Spokojne i nieustanne zajęcie, czyste górskie powietrze, a szczególnie pokój ducha trzymały tego starca w dobrym zdrowiu. Był on atletą Boga. Zastanawiałem się, ile hektarów obsadził do tego czasu drzewami.
     Przed rozstaniem mój kolega uczynił sugestię dotyczącą gatunków drzew, dla których tereny te wydawały się wręcz stworzone, ale nie upierał się przy swoim. « Ponieważ », powiedział mi potem, « ten facet zna się na tych sprawach znacznie lepiej ode mnie ». Myśl ta zaprzątała jego uwagę, bo po kolejnej godzinie dodał: « On wie o tych sprawach więcej niż ktokolwiek – i znalazł dobry sposób, by być szczęśliwym! »
     Dzięki wysiłkom mego kolegi chroniony był las, jak również szczęście starca. Zatrudnił trzech leśników do jego ochrony i wpłynął na nich tak, że byli nieczuli na liczne dzbany wina, które drwale oferowali im jako łapówkę za wyrąb.

     Nie istniały dla lasu żadne poważne zagrożenia, poza wojną w 1939. Samochody były wtedy napędzane alkoholem drzewnym i nigdy nie było dość drewna. Zaczęto wycinać dęby z 1910, ale drzewa te rosły tak daleko od przejezdnych dróg, że całe przedsięwzięcie okazało się finansowo nieopłacalne i wkrótce zostało zaniechane. Pasterz nic o tym nie wiedział. Przebywał 30 kilometrów dalej, spokojnie kontynuując swoją pracę, nie niepokojony przez wojnę, podobnie jak to było w 1914.

     Ostatni raz widziałem Elzéarda Bouffier w czerwcu 1945. Miał wtedy osiemdziesiąt siedem lat. Jeszcze raz wybrałem się szlakiem przez pustkowia, aby stwierdzić, że mimo jatek, jakie wojna pozostawiła w całym kraju, pomiędzy doliną Durance, a wzgórzami zaczął kursować autobus. Podróżując tym względnie szybkim środkiem lokomocji stwierdziłem, że nie potrafię rozpoznać okolic, znanych z mych wcześniejszych wizyt. Zdawało mi się, że droga doprowadziła mnie w całkiem nowe miejsca. Spytałem o nazwę wsi, aby upewnić się, że jestem w tej samej okolicy, niegdyś tak zrujnowanej i spustoszonej. Autobus dowiózł mnie do Vergons. W 1913, w wiosce złożonej z dziesięciu, czy dwunastu chat żyło trzech mieszkańców. Mieszkali w dziczy, nienawidzili się nawzajem i utrzymywali się z polowania – fizycznie i umysłowo przypominali ludzi prehistorycznych. Pokrzywy pochłonęły opuszczone domostwa w ich sąsiedztwie. Ich życie nie dawało nadziei na poprawę, była to egzystencja w oczekiwaniu śmierci – warunki, jakie raczej nie rozwijają cnót.
     Wszystko to się zmieniło, nawet powietrze. Zamiast suchych, brutalnych porywów wiatru, które witały mnie dawno temu, poczułem łagodną bryzę niosącą słodkie zapachy. Usłyszałem dochodzący z góry dźwięk zbliżony do szmeru płynącej wody – był to szum wiatru wśród drzew. I najbardziej dziwne – usłyszałem rzeczywisty dźwięk wody wpływającej do sadzawki. Spostrzegłem, że zbudowali oni fontannę, która wypełniała woda, i co najbardziej mnie zdumiało, ze obok zasadzili drzewko cytrynowe, które musiało mieć co najmniej cztery lata – niezaprzeczalny symbol zmartwychwstania.

     Poza tym, Vergons wykazywało objawy robót, dla których nadzieja jest konieczna – nadzieja musiała więc tam powrócić. Oczyścili ruiny, rozebrali walące się mury i odbudowali pięć domów. Wioska liczyła teraz dwudziestu ośmiu mieszkańców, w tym cztery nowe rodziny. Nowe domy, świeżo otynkowane, otaczały ogródki, w których sąsiadowały ze sobą warzywa i kwiaty, kapusta i krzewy róż, pory i lwie paszcze, selery i zawilce. Było to teraz miejsce, w którym każdy z chęcią by zamieszkał.
     Stamtąd ruszyłem dalej pieszo. Wojna, z której ledwie wyszliśmy, nie pozwoliła życiu zaniknąć całkowicie, i Łazarz wyszedł z grobu. Na niższych stokach gór zobaczyłem poletka jęczmienia i ryżu, na dnie wąskich dolin zieleniły się łąki.
     Zaledwie osiem lat dzieli nas od czasów, gdy cała okolica wokół rozkwitła. Na miejscu ruin z 1913 są teraz dobrze utrzymane gospodarstwa, znak szczęśliwego i dostatniego życia. Stare źródła, karmione deszczem i śniegiem, zatrzymywanymi przez lasy, zaczęły ponownie płynąć. Strumyki zostały skanalizowane. Obok każdego domu, wśród kęp drzew, szemrzą fontanny otoczone wokół dywanem mięty. Pomału wioska ulegała przemianie. Ludzie przybywają z nizin, gdzie ziemia jest w cenie, przynosząc młodość, poruszenie i ducha przygody. Wędrując drogami spotkasz mężczyzn i kobiety cieszących się zdrowiem, chłopców i dziewczęta znające śmiech, przywracających uroki festiwali ludowych. Licząc dawnych mieszkańców i nowoprzybyłych, ponad dziesięć tysięcy ludzi zawdzięcza swe szczęście Elzéardowi Bouffier.

     Gdy pomyślę, że samotny człowiek, w oparciu o własne siły fizyczne i duchowe, był w stanie przekształcić pustynie w krainę Kanaan, uświadamiam sobie, że pomijając wszystko, człowiek jest istotą godna podziwu. A kiedy wezmę pod uwagę stałość, siłę ducha i niesamolubne poświęcenie, które były niezbędne do dokonania tych zmian, jestem pełen bezgranicznego podziwu dla tego starego, prostego wieśniaka, który wiedział jak wykonać pracę godną Boga.

     Elzéard Bouffier zmarł w pokoju w roku 1947 w przytułku w Banon.
Arboretum de Villardebelle Back Texte français original English text Russian text Polish Text Spanish Text Slovak Text Ukrainian Text Deutscher Text Swedish Text